Docieramy na lotnisko przed czasem. Spokojnie odbieramy bilety. Pochłaniamy mikroposiłki w lotniskowej kawiarni.
Samolot się rozkraczył. Coś z niego cieknie - mechanicy biegają wokół maszyny z kolejnymi szmatami. Martwimy się. Czekamy.
Po kilku godzinach znamy już wszystkie zakamarki strefy wolnocłowej. Leżymy na wyłożonej wykładziną podłodze. Rogal czyta, ja bawię się lakierem do paznokci. Niektóre osoby zabijają czas robieniem sobie żartów z pasażerów innych lotów: "Pan, do Katowic? Nieee, proszę Pana, ten samolot już daaawno poleciał!".
Wkrótce ludzie robią się głodni, zmęczeni, zniecierpliwieni. Kolejne komunikaty nie zapowiadają rychłego naprawienia usterki. Central Wings zaprasza nas więc na obiad. Szczerzymy się jak dzieci do wielkich porcji. Z pełnymi brzuchami jest dużo weselej. W końcu zbieramy się w niedużej grupce w kącie naszej poczekalni i rozpijamy zakupione za rogiem Martini.
Kiedy po 7miu godzinach opóznienia (my czekalismy w sumie 11h), wciskają nam w ręce kanapki i napoje i pakują nas do lotniskowego autobusu, wszyscy są w imprezowym nastroju. Obsłudze trudno jest przekrzyczeć pasażerów, którzy głośno komentują wszystkie komunikaty, po czym wszyscy zawsze wybuchają śmiechem.
"Prosimy skierować się do właściwego wejścia i nie przechodzić pod skrzydłem..."
"... bo klej jeszcze nie wysechł i może odpaść..."