Świetnie dogadujemy się z niemiecką parą. Bardzo sympatyczni, wyluzowani ludzie. Ładnie mówią po angielsku, szczególnie on. Wymieniamy się doświadczeniami, gdzie już byliśmy, co widzieliśmy, co planujemy. Popijamy pyszną kawę, oni wcinają lekki lunch. Wtedy do tawerny zwala się polska wycieczka z naszego hotelu... Robi się tłoczno, gwarno i cały nasz cichy odpoczynek traci dotychczasowy urok. Uciekamy z Embony na dwa klauny. Trochę ścigamy się po drogach zachodniego wybrzeża. Z tej strony wyspy morze ma przepiękny kolor...
Na samym południu jest mekka windurfingu - Prassonissi. Wąski pas plaży otoczony jest z dwóch stron morzem. Wszędzie widac namioty surferów. Przez plażę można dostac się do cypla z latarnią, ale to spory kawałek jak na wycieczkę pieszo, a z jechaniem zrezygnowaliśmy. WAŻNE: większość wypożyczalni nie udziela gwarancji na uszkodzenia samochodu, które będą efektem jeżdżenia po tym terenie! A na plaży łatwo sie zakopać lub wjechać na ostrą gałąź. Uważajcie na to...
Żegnamy się z naszymi Niemcami, którzy znikają pod dachem tawerny - nic tu po nas, jest jeszcze tyle do zobaczenia!
Wracamy wschodnim wybrzeżem odwiedzając Tsambikę. To już druga, po akropolu w Lindos, wspinaczka dzisiaj. 300 kamiennych stopni w górę do kapiliczki, w której kobiety modlą się o zajście w ciążę. Tradycja mówi, że jeśli po tej pielgrzymce rzeczywiście urodzi się dziecko, rodzice powinni je nazwać Tsambika (dziewczynka) lub Tsambikos (chłopiec). Piękny widok z góry na najbardziej malowniczą plażę na wyspie.
Kiedy wracamy do hotelu, jestesmy ledwo żywi. Wpadamy do chłodnego basenu, po czym leniuchujemy przez cały wieczór na tarasie pożerając wielkiego melona. W Polsce melony nigdy nie pachna tak pięknie...