Płyniemy do jednodniową wycieczke do Turcji (dostaliśmy gratis do wakacji).
Śmiejemy się z poleconego przez biuro centrum złotniczego. Trzeba być naiwniakiem, żeby kupować tak drogo, tak mało atrakcyjną bizuterię. W centrum skórzanym Rogal robi za modela na pokazie kurtek. Nudzimy sie w czasie przewidzianym na zakupy, więc dla zabawy przymierzam kurtki po 1000EUR. Są takie mięciutkie i dobrze skrojone... Trochę sie nawet targujemy o jedną, wartą ponoć 790 euro, ale w końcu oświadczany, że dziękujemy i że i tak nic nie kupimy. Mamy przy sobie parę euro, a moja karta kredytowa (taka... no wiecie.... na czarną godzinę) ma zaledwie 150 euro limitu. Tia... oczywiście wychodzimy z kurtką i brakiem środków na karcie. Damn it! Jesteśmy naiwniakami!!! Jak to się stało?! Ta kurtka wcale nie jest taka piękna, kiedy dalismy się omamić temu sprzedawcy? jesteśmy przecież rozsądnymi ludźmi, a łyknęliśmy takie proste chwyty... Staramy się o tym nie myśleć, choć uczucie jest podłe...
Zaszywamy sie w uliczkach targu w Marmaris - jemy pysznego kebaba - to był nasz główny cel przyjazdu tutaj! Potem, bliżej portu znajdujemy małą kawiarenkę jak z bajki, gdzie pijemy kawe po turecku. Zostało nam kupę czasu. Reszta wycieczki ma co robić - kobiety po sklepach, panowie do turystycznej tawerny na piwko. A my? A my na migi zaprzyjaźniamy się ze starym rybakiem. Pożycza nam swoją wędkę i przez godzinę moczymy kij w wodzie zapatrzeni w horyzont i w kolorowe statki. Nic nie złowiliśmy... Ale jaki relaks!
Droga powrotna pełna wrazeń. Wiatr rozbujał morze i wszystkich przyszpila choroba morska. Kilkadziesiąt zielonych, wymiotujacych co chwila osób, przewracające się wszędzie pełne sick-bagi, siedzenia zrywane falą z pokładu, osłabione ciała leżące na podłodze. Nigdy więcej statków...