Po wielgachnym śniadaniu jedziemy autobusem do Maspalomas (cena biletu ok 5 euro za 2 osoby w 2 strony). Oglądamy latarnię morską przy promenadzie, wydmy (nie wchodzimy głębiej, bo brakuje mi siły), hotel Costa de Meloneras (kosmiczny basen, który optycznie zlewa się z oceanem) i połączony z innym hotelem gaj palmowy z latającymi luzem papugami. Wypijamy soczki w miejscowym barze i dajemy się naciąć afrykańskim murzynkom na 2 euraski. Uwaga na ich sztuczki, są zupełnie jak nasze cyganki - zanim zdążysz się obejrzeć wywróżą Ci przyszłość i zgarną zawartość portfela. Warto też uważać na wszystkie Holiday Cluby. Już raz mieliśmy z nimi do czynienia na Rodos i teraz omijaliśmy je szerokim łukiem.
Wracając zaglądamy w San Augustin do centrum handlowego (nic ciekawego poza polską knajpą - nie żebyśmy coś w niej jedli, bo po co..., butikiem z ładnymi pocztówkami), gdzie pijemy popołudniową kawkę i zjadamy nasze ukochane tapaski: pieczywo czosnkowe z pomidorem. Hiszpański pomidor urósł już dawno w naszych głowach do rangi mitu - moglibyśmy jeździć na wakacje właściwie tylko po to, żeby się nimi objadać.
Wracamy do hotelu piechotą i zalegamy na chwilę na basenie, żeby złapać oddech. Potem kolacja i wyrzuty sumienia, że znowu tak dużo zjedliśmy. Szwedzkie stoły powinny być zabronione dla kobiet w ciąży i ich mężów-łakomczuchów! Po zmroku wychodzimy na ławeczkę przy plaży. Patrzymy na księżyc (w trakcie kalimy wygląda na trochę rozmazany), ocean, spacerujących ludzi. Jest spokojnie, błogo i romantycznie.